wtorek, 10 grudnia 2013

Przychodzi rodzic do lekarza

Ostatnio przeczytałam informację, że na podstawie badań przeprowadzonych w 2010 roku przez Zakład Psychologii Zarządzania i Zachowań Konsumenckich na Politechnice Wrocławskiej, najsłabszym ogniwem systemu służby zdrowia okazała się komunikacja lekarzy z chorym i jego rodziną.
Wróciłam pamięcią do czasu gdy przerażeni i zagubieni otrzymywaliśmy z Tatą pierwsze wiadomości dotyczące stanu Zosi w trakcie leczenia sepsy. 
Katowicki OIOM noworodkowy wspominamy dobrze. Codziennie przekazywano nam konkretne informacje co się dzieje, jakie działania będą podejmowane i czego możemy się w nadchodzących godzinach spodziewać. Przełykaliśmy wtedy gorzkie pigułki, jedna za drugą. Ciężko było, ale mieliśmy poczucie, że Zoszka jest w dobrych rękach, które robią wszystko co w ludzkiej mocy, żeby ją z tej choroby wyciągnąć.
Po latach otrzymaliśmy informację od osoby z personelu medycznego, która pracowała w tamtym czasie w szpitalu, że nie dawano Zosi praktycznie żadnych szans...
Pobyt na oddziale patologii noworodka był trudniejszy. Niby stan Zoszki był bardziej stabilny, ale pojawiały się niepokojące sygnały, że jeszcze kilka trudnych momentów przed nami.
Praktycznie wszystko co dotyczyło stanu zdrowia Zosi było nam przekazywane na korytarzu (tuż obok drzwi do pustego pokoju lekarskiego), pomiędzy rodzicami kursującymi do swoich dzieci, lekarzami, pielęgniarkami czy innymi pracownikami szpitala. Część informacji otrzymywaliśmy naprędce przy windzie, gdy pani doktor jeździła na inny odział. W tamtym momencie, gdy nasz mały, rodzinny świat  zupełnie się zawalił, staraliśmy się ogarniać rzeczywistość prosząc od czasu do czasu o bardziej szczegółową informację (czytaj: czekając długo pod gabinetem, aż dotrze spóźniona pani doktor). 
Z perspektywy kilku lat - cholernie kulawa była ta komunikacja (i pewnie niestety nadal jest).
Nigdy nie mieliśmy wygórowanych oczekiwań i zdajemy sobie sprawę, że różni są pacjenci i ich rodziny, oraz że nie każdy lekarz ma w sobie nieprzebrane pokłady zdolności interpersonalnych. Nie oczekiwaliśmy, że personel szpitala będzie przeżywał emocjonalnie razem z nami całą sytuację. Braliśmy również poprawkę na to, że z różnych powodów każdy może mieć gorszy dzień, bywa zmęczony, ma dużo na głowie. Mam wrażenie, że czasem zwyczajnie brakowało elementarnych zasad dobrego wychowania i ociupiny empatii. Myślę, że dałoby się wydzielić w szpitalu odrobinę przestrzeni na rozmowy o diagnozie, leczeniu i rokowaniach. Znalazłby się również na to czas.
Apogeum był dla nas obchód pani doktor wraz ze studentami. Weszła na salę, spojrzała na Zosię i powiedziała: "A tu, o proszę, mamy dziecko z wodogłowiem." Byłam święcie przekonana, że to pomyłka, ale pani doktor zaczęła omawiać jakieś wyniki badań, o których nic nie wiedziałam i pokazywała zmiany na głowie Zoszki...Tak dowiedzieliśmy się, że jako powikłanie po zapaleniu opon mózgowych pojawiło się wodogłowie.
Trudno wrzucać wszystkich do jednego wora, ale przez te cztery i pół roku na palcach jednej ręki możemy policzyć lekarzy, którzy opiekowali się Zosią nie z naszego wyboru, a pozostawili bardzo dobre wspomnienia odnośnie swojego zaangażowania, profesjonalizmu czy umiejętności przekazywania informacji.
Przydałyby się zmiany na uczelniach medycznych w zakresie zajęć z komunikacji. Zdecydowanie.

Na szczęście w większości przypadków wybór lekarza należy do nas i można znaleźć świetnych specjalistów, a przy tym dobrych ludzi (choć dr House twierdzi, że takie połączenie jest niemożliwe :P)

3 komentarze:

  1. zdecydowanie :-( choć u nas przynajmniej z lekarzami - naszymi nie mamy problemu..../pediatra,neurolog,alergolog,/szpitale wspominamy podobnie brrrrr

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, że udało się Wam znaleźć dobrych specjalistów :)

    OdpowiedzUsuń
  3. mamy takie same doświadczenia jak Wy..:-( trzeba chodzić prosić żeby coś powiedzieli, i to na korytarzu.. albo straszą na zapas a potem mówią że jednak wynik jest inny... Boże chroń od szpitali..

    OdpowiedzUsuń