Nie porównuj
dziecka swego do innych smyków.
Niby proste
i oczywiste.
Wydaje mi się, że jestem pogodzona z niepełnosprawnością Zosi. Znam jej
ograniczenia i możliwości. Wiem w czym chcielibyśmy jej pomóc. Wszystko zdefiniowane i pozornie poukładane. Grafik terapii rozpisany na kilka najbliższych miesięcy, wiemy do czego dążymy.
Ale czasem
pojawia się dzień, w którym na swojej drodze spotykam zdrową równolatkę Zoszki.
Rozmawiam z nią o wielu rzeczach tak po prostu, maluję, odpowiadam na pytania,
bawię się pluszakami i w chowanego.
I choćbym
nie wiem jak się starała, nie jestem w stanie uniknąć porównania. Bolesne
uświadomienie sobie jak wiele małych, zwyczajnych, ale absolutnie bezcennych
sytuacji nas omija po raz nie-wiem-już-który staje się faktem. Co gorsza, nie
mam absolutnie żadnej pewności, że kiedyś do tego etapu z Zoszką
dojdziemy.
W ostatnich
miesiącach sporo znanych mi dzieciaczków z niepełnosprawnością, które również
miały bardzo trudny start, zaczęło się zbierać. Jedne stawiają swoje pierwsze
kroczki, inne świadomie zaczynają mówić lub z zawrotną prędkością doskonalą
swój wielopoziomowy system komunikacji. Doświadczam wtedy ogromnej radości, że
gdzieś tam niepełnosprawność dostaje "bęcki", ale i smutku, że mimo intensywnej
terapii Zoszki jest wciąż jeszcze wiele trudnych wyzwań i niespełnionych
marzeń. Pojawiają się w głowie pytania o skuteczność terapii Zosi, o być może
potrzebę zmian, o to gdzie jest jeszcze miejsce dla rodzicielskiej troski, a
odkąd zaczyna się przestrzeń od nas po ludzku niezależna.
Są takie
dni, że małe kroczki naprzód nie wystarczają, żeby powstrzymać łzę płynącą po
policzku.
Kiedyś pogrążona w smutkach spotkałam mamę,
która gnała na kolejną terapię pchając na wózku swoją nastoletnią córkę, która
jeszcze nigdy się do niej nie uśmiechnęła. Mama rzuciła do mnie w biegu - Ale
ta twoja Zosia robi postępy! - i przebiła skutecznie balon czarnych myśli.